Gdzie jest miasto, którego nie ma?

Kamil Kruszewski
 
Zapraszam do zwiedzania miasta, którego nie ma. Zacznijmy po Bożemu, od rynku: w centrum modernistyczna fontanna - zresztą aktualnie nieczynna, po prawej neogotycki ratusz z czerwonej cegły. Przyznajmy - całkiem ładny. Dalej kamienice współczesne ozdobione talerzami anten satelitarnych, po drugiej stronie też kamienice z XIX w. z rozczulającą mieszanką elementów klasycystycznych i secesyjnych... Jeszcze jedno: mechaniczny zegar na ratuszowej wieży wybija pełną godzinę, ale gdy spojrzymy w bok, na szczyt innego eklektycznego budynku - znajdziemy tam umieszczony ku wygodzie mieszkańców i turystów zegar elektroniczny, na którym możemy sprawdzić aktualną temperaturę i datę...
 
Dlaczego tego miasta nie ma? Przecież czuć w ustach kurz, słychać dzwon z kościelnej wieży, a gwar rozmów miesza się z tupotem nóg po brukowanym placu. Gołębie się nie liczą - one będą tu zawsze. Więc czego brakuje temu miejscu? Willowe dzielnice prominentnych mieszczan, brud na zapleczach starych ruder, wyleniałe psy i odchody na chodnikach - to jest, nie trzeba wielkiej spostrzegawczości, żeby poznać wszystkie oblicza miasta. Jest także dym z fabrycznych kominów i drażniący zapach chemikaliów, których to zjawisk lokalne władze wcale nie wiążą ze sobą. Jest grób samobójcy z miłości w zacisznym zakątku na tyłach cmentarza, zaś w policyjnych kartotekach widnieje świeży zapis o mężczyźnie, który w biały dzień na ulicach miasta, tego miasta, zastrzelił swoją żonę a potem siebie. Przecież i tutaj znajdziecie człowieka, który pamięć po zmarłym synu leczy, wyciągając cudze dzieci znad przepaści śmiertelnej choroby. Czyli wszystko w normie, jak wszędzie, jak w każdym mieście.
 
A jednak tego miasta nie ma. Być może po prostu jeszcze go nie ma. W każdym razie miasto nie istnieje tutaj jako spójny organizm złożony z ciała domów i ulic, dusz mieszkańców zespolonych duchem imponderabiliów. Starego ducha już nie ma, nowy się jeszcze nie narodził, a dusza z ciałem mijają się obojętnie.
Ostały się jeszcze napisy na ścianach, na strychach wychodzą z konspiracji ostatnie świadectwa obcej cywilizacji. Ziemia wydaje z trzewi stare monety, guziki, znaki, skorupy, broń. Nie jest pewne, czy chce się pozbyć ciężaru przeszłości, czy też stara się udowodnić, że tak naprawdę należy do kogoś innego. Pamiętamy opowieści rodziców o cudownościach, błyskotkach, tajemniczych przedmiotach... Dziadkowie wyrzucali je na śmietnik, palili w piecach pięknie oprawionymi książkami, których czcionka przypominała ryte w kamieniu inskrypcje. Dębowe kredensy przechodziły w najlepszym razie za bezcen do rąk sprytnych handlarzy. Ale to nie był jeszcze koniec końca tamtego świata. Końcem był dzień, w którym odpowiednie służby zrównały z ziemią  resztki starych cmentarzy z ich kamiennymi płytami, pordzewiałymi żelaznymi krzyżami. Przecież nikt się nimi nie opiekował, nikt nie palił tu świeczek ani nie składał kwiatów. Tyle że pozostały tu kości.
 
Podobno bomba neutronowa powoduje nieznaczne zniszczenia materialne w porównaniu ze stratami ludzkimi. Tutaj właśnie coś podobnego miało miejsce i to bez udziału wyrafinowanych technologii zabijania. To także był początek końca i agonii miasta. Siewcy wiatru w zimowy poranek drżeli nie tyle z zimna, co ze strachu przed nieodwołalnym. Musieli zebrać burzę, której odgłos nieuchronnie się zbliżał. Taki mały Armagedon, jakich wiele w tamtej epoce. Zebrane pospiesznie wojska miały utrzymać miasto jako kolejną twierdzę. Do ostatniego żołnierza. Tymczasem na dworcu, na drogach pogłębiał się chaos, panika ogarniała ludzi, jakby znaleźli się na tonącym statku. Nikt nie wierzył zapewnieniom władz, że fortyfikacje i dzielna armia zapewnią przerażonej ludności bezpieczeństwo. Ileż razy można dać się oszukać. Za miastem stały betonowe bunkry, wtedy najnowszy element miejskiej architektury. Nadszedł ich czas i wydrwił je. Ich kazamaty milczały. Impet nacierających był tak silny, a wola przeżycia obrońców tak wielka, że opór załamał się w ciągu kilku godzin. Pod osłoną nocy ostatni żołnierze odeszli z miasta. Zwycięzcy nie byli łaskawi ani dla miasta, ani dla mieszczan.
 
Wkrótce zdobywcy odeszli, a na ich miejsce przybyli nowi ludzie, żeby stworzyć nowe miejsce dla siebie i nowe miasto. Jego oczyszczanie ze śladów starej kultury trwało systematycznie i często było bezwzględne. Najpierw musieli odejść ludzie, potem zatarto ślady w ich mieszkaniach. Ale nowi mieszczanie także przeżyli śmierć swoich miast i wsi, często podwójną. Ich życie niszczyli synowie ojców, którzy budowali zajęte domy i matek, które zapełniły spiżarnie. Mieli teraz mieszkać w domach tych ludzi, co dawało poczucie satysfakcji, ale gorzki to był smak. Przecież zdobywcy miasta czy też jak kto woli wyzwoliciele, wcześniej zabrali nowym mieszkańcom ich domy na ojcowiźnie. Po prostu trzeba dalej żyć, choć nie tak miało wyglądać zwycięstwo.
 
To był koniec, ale co było wcześniej? Nic szczególnego, ale wystarczyło, aby oswoić i nazwać naturę, ukształtować ja tak, by przyniosła plon i żeby czuć przynależność do tego miejsca. Organizm miasta rósł i dojrzewał w bólach. Dokument lokacyjny jako akt urodzenia przepadł - dość było po temu okazji w ciągu siedmiu wieków. Słowiański książę nadał niemieckie prawa miastu, które połączyło słowiańskich rybaków mieszkających nad pobliskim jeziorem z niemieckimi osadnikami. Rynek, ratusz, domy i warsztaty, wał i fosa a wreszcie zamek starosty - wszystkie te pierwotne składniki miejskiego krajobrazu bez trudu znajdzie wprawne oko. Rytm świąt i jarmarków, codziennego życia, przerywały raz po raz pożary, powodzie, zarazy i te najgorsze, bo sprowadzane przez człowieka kataklizmy - wojny. Zbójeckie napaści z inicjatywy prywatnej i państwowej, przemarsze wojsk, a z nimi kontrybucje i grabieże. Miasta nie ominęły ani małe wojny średniowiecznych marchii, księstw i pojedynczych rycerzy, ani też wielkie wojny nowożytnych monarchii. Wojna trzydziestoletnia przywlekła choroby, które zabiły większość mieszczan, siedmioletnia znów wyludniła miasto tak, że zostało w nim zaledwie kilkudziesięciu ludzi, którzy nie mogli uciekać, a potem jeszcze w tę i z powrotem przemaszerowała Wielka Armia Napoleona. Mimo to ciągłość istniała.
 
Pozornie zdążyło zmienić się prawie wszystko - pruski mur zastąpiła cegła, katoliccy mnisi porzucili klasztor na obrzeżach miasta i zaczęli głosić nauki Lutra, słowiańskich książąt zastąpił pruski elektor. Pozostały jednak nazwiska i ich właściciele z każdym pokoleniem nasycający ziemię, wody i domy swoim losem i swoim duchem. To nasycenie polegało na przykład na tym, że określone momenty w czasie i miejsca w przestrzeni miały swoje odwieczne nazwy i przypisane sobie opowieści. Mieszały się w nich pogańskie obrzędy, lokalne legendy i uniwersalne baśnie. "Tej nocy uważaj na dusze ludzkie zaklęte w zwierzętach... tam w jeziorze pęka lód, bo kiedyś w tym miejscu mieszkał wielki wodny wąż... a na tym starym klasztornym wzgórzu zjawia się duch mnicha pośród błędnych ogników..." My nie znaliśmy tych opowieści. Nasze anioły i licha, zbójcy i rycerze przyszli z nami, ale ich żywot stał się jeszcze bardziej eteryczny niż dotąd. Opowieści zawieszone między pamięcią osadników a odległymi miejscami swoich narodzin, nie mogły i nadal nie mogą się tu na trwałe posadowić. Może kiedyś, o ile ktokolwiek będzie jeszcze je pamiętał.
 
Jest chyba jakaś nić łączności między widmowym miastem już nieistniejącym, a tym którego jeszcze wciąż nie ma. To ten sam, od wieków rozlegający się głos, a przynajmniej odkąd sieć kolei spięła miasto na dobre i złe z resztą świata. "Tu nie ma i nie było przyszłości, i pewnie nie będzie" - z tą myślą kolejne pokolenia wyrywały się do wielkich miast, a nawet dalej, poza granice nie tylko ojcowizny, ale i Ojczyzny. Choć liczba mieszkańców stopniowo rosła, działo się to kosztem okolicznych wsi, nieubłaganie ogołacanych z mieszkańców. Ci "wiejscy" mieszczanie już w następnym pokoleniu traktowali jednak swoje miejsce urodzenia jako odskocznię w świat nowych, nieograniczonych możliwości. Ci, którzy pozostali, musieli więc silniej podkreślać wartość swojego miejsca na ziemi, stąd dbałość o wyszukany park, pocztówki zachęcające do wypoczynku w "mieście-perle", reklamowe hasła w rodzaju "u nas karnawał trwa cały rok". Dlaczego więc ludzie wciąż wyjeżdżali? A może wielki pęd ku nowoczesności musi takie miejsca w końcu pozostawić w tyle?
 
To jest kolejny moment, w którym ciągłość góruje nad zmiennością. Kiedy starszy pan - bo przez cały dzień najwięcej spotyka się tutaj starszych ludzi - zagada do ciebie, zaraz zacznie wylewać żale na władzę (od burmistrza do króla czy prezydenta), na gospodarkę ("Inflacja nas zniszczy!" - "Nie mogliby dodrukować pieniędzy?"), na młodych ("Do zboru nie chodzą!" - "A tymi komórkami to nawet na mszy się bawią."). Rejestr pretensji byłby więc dość podobny sto lat temu i teraz, ale koniec wyznania nieco inny. Tamten, którego nie ma, zakończyłby swój wywód deklaracją przywiązania do miasta, niejeden zaś z jego następców, wygnaniec-osadnik, szukałby swojego utraconego raju w mieście narodzin, brzydszym może, gorzej utrzymanym, ale przecież wrosłym w tkankę organizmu i pamięci.
 
Czy ten ruch można wstrzymać teraz, kiedy powinna się tworzyć nowa rzeczywistość miasta? Przygodni turyści korzystali przecież z uroków miasteczka z pożytkiem dla powszechnej kultury.  Pewien kompozytor przechadzając się wieczorem po mieście, zobaczył (usłyszał?) w refleksach schodzącego ku zachodowi słońca niepokój i drżenie Dafne pragnącej umknąć nieustępliwemu Apollinowi. Inni synowie i córki miasta odkrywali odległe planety, portretowali głowy państw, otwierali geniuszom drogę do sławy. Kant byłby może ledwie królewieckim rzemieślnikiem, jednym z wielu, gdyby nie pan profesor teologii, syn burmistrza miasta, którego już nie ma. Tkwi tutaj jakaś moc, zapewne niespecyficzna dla tego tylko miejsca, ale dowodząca też, że nie zostało z góry skazane na wegetację albo upadek. Nie może być tak, żeby przeszło do historii wyłącznie jako miejsce, w którym objawiła się sąsiedzka nienawiść, którą próbowali podsycić i wykorzystać dla swojej szemranej idei sprytni gracze polityczni. O ile palenie czarownic dawni mieszkańcy zamienili w składnik miejskiego folkloru, o dwukrotnym spaleniu synagogi wspominają niechętnie. O zatrzymywaniu pociągów z wysiedlonymi i odbieraniu im resztek majątku unoszonego z pożogi my z kolei nie chcemy pamiętać.
 
Jeszcze jedno może dziwić. Nowi dostali domy, sprzęty, a niejeden z nich nie widział nawet dotąd podobnych udogodnień jak te, z których korzystali jego wygnani poprzednicy. Żeby w pełni zagospodarować ten dobytek, wystarczyłby tylko niewielki wysiłek - miasto nie poniosło zbyt wielkich strat po przejściu walczących wojsk. Wtedy praca osadników stałaby się zalążkiem założycielskiego mitu, z którego narodziłby się nowy geniusz miejsca. Tak się jednak nie stało. To, że starsi milczą o grozie wojny i bolesnych przeżyciach nie dziwi, bardziej zaskakujące jest milczenie o budowie nowego życia w nowym miejscu. Historia oddzieliła marzenia od rzeczywistości pancerną szybą. Była budowa i odbudowa, jakby to dzisiaj śmiesznie i podejrzanie nie brzmiało - solidny kawał ciężkiej roboty. Jednak praca nie stłumiła poczucia porażki, pamięci o pozostawionym domu, choćby zamienił się w zgliszcza. Nowe osiedla, drogi, parki rychło zaczęły się starzeć, ich młodość wypaliła się w zdalnie sterowanym entuzjazmie, przymusie, zmaganiu myśli i uczuć z ambiwalencją systemu. Niby zewsząd słychać, że jest już pięknie, a będzie jeszcze lepiej, że wcześniej było beznadziejnie źle. A przecież to "wcześniej", które podobno trzeba odrzucić i potępić to młodość osadników. Wierzyć - nie wierzyć? A jeśli już uwierzyć w te hasła, to co zrobić z ich nieprzystawaniem do rzeczy? Iluzoryczny świat głoszonych wszędzie szczytnych idei jeszcze bardziej odpychał od miasta, kazał zamykać się we wnętrzach własnych mieszkań. Wiele słów grzmiało z głośników w majowy dzień, ale jeśli ty chciałeś coś powiedzieć, powinieneś mieć się na baczności... Najpierw obca mowa na strzępach gazet wyciąganych przy okazji remontu podłogi trafiała na śmietnik, potem ten sam los spotykał gazetę w swojskim języku, lecz wypełnioną pustymi, bo skłamanymi słowami.
 
W rezultacie teraz pamięć biała i czarna miesza się, rozpływa w niewiarygodności przekazu i wyuczonej przez lata nieufności. Z organizmu miasta zostają strzępy, więc jego duch rozproszony tam, gdzie znaleźli się zarówno dawni, jak i nowi mieszkańcy, przenosi się z ruin starej kultury w slumsy i na nieukończone budowy pamięci osobistej i zbiorowej tradycji. Duch miasta nikogo nie straszy, chciałby tylko, by wrócono mu jego miejsce, by mógł zamieszkać na starych śmieciach, a wtedy odda się pod opiekę nowych mieszczan i dla nich będzie snuł opowieści, mieszał stare i nowe legendy. Chyba że jego miejsce zajmie nowy geniusz, a ludzie na pytanie, jak dawno tu mieszkają, powiedzą, że od zawsze i będą w stanie to udowodnić.
 

RGB_Red_horizontal_logo_on_Transparent-Polish_V4_Presidency_2024-1200x500

Pageviews this month: 76,420